Przepływ
Co nas tak naprawdę określa? Nasze rzeczy, ludzie dookoła nas, nasze myśli, słowa i czyny, profile i zdjęcia z fejsa, konta bankowe i pamiętniki, wszystkie piosenki wyśpiewane w samotności, do pustego domu, do ścian, do mebli, do dywanów i niepozmywanych naczyń, garnków, pustki w lodówce i okien z widokiem na bloki gdzie ze 100 mieszkań, ze stu okien, 200 oczu patrzy właśnie na nas czworo, na nasz dom, na widok jak tańczymy w kółko graniaste na środku pokoju – a my wszyscy BĘC!Czy to wszystko nas definiuje naprawdę. Przecież jesteśmy cały czas w drodze, w wiecznej zmianie, w jedynej prawdziwie niezmiennej rzeczy we wszechświecie. Trwamy. Zmieniamy się. Niezmiennie.
– A my wszyscy BĘC!
Na parkiet wjechało załamanie nerwowe. Jakieś wewnętrzne konkluzje, złudzenia i rzeczywistości wybryki, rozczarowania, spotkania z samym sobą. Im bardziej zagłębiam się w tu i teraz tym mocniej wiedzę to, co powinno się zmieniać, co mogę zmienić. Parę dni rozmów z samym sobą, aby sobie wyjaśnić. Wściekłość i poczucie oszukania siebie przez siebie.
– Zwiodłeś mnie, zawiodłeś. Jak mogłeś. – jak tekst taniej piosenki disko deklamowany do lustra. Leżę i zawijam się w dywan. Próbuję umrzeć szybko. Konam powoli, bo bardziej boli. Noc. Bezsilność i w końcu odpuszczenie. Złazi jak skóra z węża ta egotyczna powłoka.
– To ciebie pragnę się pozbyć, zniknąć cię, zamordować od miesięcy. To ciebie muszę przytulić do środka swojego serca, wchłonąć, zintegrować, rozpuścić w sobie. Odpuścić cię muszę. Pozwolić ci wniknąć, aby zniknąć. Rozpuścić w sobie ego. Rozbrykało się, rozpuszczone dziadostwo. Odpuścić.
Stan napięcia przed miesiączkowego. Nie dotykaj mnie. A co byś ty nie robiła to dotykasz. W szachu z własnym ego przez dwa dni. Obok całego życia, chaotycznego zgiełku, nic się nie klei, wszystko jakby się rozciąga, wywraca. Za rogiem rodziny i pracy – ego zapasy, trzymamy się za bary. Na początku tak przyjacielsko jeszcze, teraz już siła rośnie, uścisk się zmaga. Do gleby, do dołu. Kto kogo? Ja ciebie. Ty mnie? To przecież cały czas ja. W końcu rozmawiamy, tak poważnie, wszystko wychodzi na wierzch, aż za dużo. Słowa ranią, a na dyktafon serca nagrywa się to, co powinniśmy zapomnieć. Czasem jedna rozmowa wiele wyjaśnia, oczyszcza, uwalnia, ufff. Znów lekki, lżejszy niż kiedykolwiek. Wracam do rzeczywistości, a tam…
Dzieci poszły do żłobka we wrześniu. Chodzą w kratkę. Tydzień chodzą, kolejny tydzień chorują. Siedzimy w domu. Kurujemy się. Lilia mówiła jedno słowo, potem składała dwa słowa ze sobą, też już skleja po trzy słowa w logicznym ciągu. Mikołaj najchętniej mówi „Koparka”. Bawi się koparką, kopie kasztany i wrzuca na przyczepę. Przyczepa to drugie ulubione słowo. Trzecie to „śmieciarka”. Codziennie zawozimy i przywozimy ze żłobka. Ewa prowadzi.
Czuję jakby to załamanie ten kryzys, to tąpnięcie było sto lat temu już. Jest już 2 grudnia, 18 miesiąc się zaczyna, zostało jeszcze ół roku, a ja czuję się zmartwychwstały, odnowiony. Nagle jednego dnia dwa dni temu w piątek, nastąpiło przestawienie. Oddech pełną piersią. Pompki robi się lekko. Projektuje się lekko. Lekką ręką zdobywa się wszystko, bo wszystko jakby w jej zasięgu jest teraz. Jakbym zdeponował wielmożną mentalną kupę o tęczowej barwie. Kiszki puste. A ja odkrywam, że jestem jednorożcem. Wszystko nabrało pełni. Ja lekki, leciutki jak chmurka. Przede mną jeszcze długa droga. Dziś czuję się wspaniale. Kiedy zacząłem ten projekt nie wiedziałem, co się wydarzy. Myślę, że jednocześnie zakładałem, że nie wiele. Teraz mam poczucie, że jest totalnie. Maleńkie zmiany, pociągnęły za sobą lawinę. Nie ma już powrotów. Czasem lawina wchodzi pod włos i prosto w nerw trafia. Załamka. Po każdej zbudowany jak nigdy. Jestem wdzięczny sobie, za ten ruch, za tą wieczną chęć podjęcia wyzwania. Nie chcę, boję się, ale idę. Wolałbym zostać w domu, ale idę. Biegnę. Lecę. Płynę. Przepływam. Popłynąłem. Fantastycznie.